Zwykła i niezwykła Siostra Józefa
Gdy myślę siostra Józefa – to przypominam sobie wiele sytuacji, w których zaimponowała mi jako człowiek. Już jako młody lekarz doceniałem jej osobowość – uczciwość, bezkompromisowość, kompetencje. Imponowała mi jej siła spokoju... w każdej sytuacji.
Każdemu spotkanemu na swej drodze człowiekowi dała tak wiele.... Stała się cząstką każdego z nas, dobrym opiekuńczym duchem. Była po prostu wyjątkowa. I jako bohaterka podziemia i jako siostra zakonna.
Siostrę Józefę poznałem w 1983 roku. Wtedy właśnie po wielu staraniach i trudach usłyszałem: jest dla pana etat w Klinice Chirurgii Ogólnej i Chorób Wątroby w Szpitalu przy ulicy Banacha. Słowa te wypowiedział Pan Prof. dr hab. Jerzy Szczerbań – człowiek ogromnej klasy i życzliwości. To wymarzone miejsce pracy otrzymałem dzięki paradoksowi tamtej epoki: zwolnienie etatu było związane z „pozostaniem za granicą jednego z asystentów kliniki”.
Zespół Kliniki był niezwykle zgrany, koleżeński i przy tym kompetentny. Dotyczyło to zarówno personelu lekarskiego jak i pielęgniarskiego. Oczywiście wśród lekarzy pierwsze skrzypce grał profesor Jerzy Szczerbań – uśmiechnięty, towarzyski a przy tym wymagający i surowy. Tuż przy nim stał świetnie zapowiadający się adiunkt dr Marek Krawczyk – obecny Rektor Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. A wśród pielęgniarek od razu na pierwszy rzut oka wyróżniały się dwie: energiczna i uśmiechnięta S. Józefa i bardziej surowa i zamknięta S. Teresa. Dla nowych pracowników Kliniki, wychowanych w istniejących w kraju realiach, ich zakonny strój z oczywistych względów zwracał uwagę. Wszak trudno było nie zauważyć powiewających welonów. Dla nas przyzwyczajonych do świeckich pielęgniarek był to niezwykle rzadki widok, bowiem w innych znanych nam klinikach i oddziałach nie było zwyczaju zatrudniania sióstr zakonnych. Upłynęło wiele lat wspólnej pracy zanim zdałem sobie sprawę, jaką wartość wnosiły w nasze środowisko te dwie wyjątkowe Siostry Szarytki. Cechowały je postawy nieskażone żadnymi fałszywymi ideami. Była to nie wspierająca się o żadną władzę moralność, którą cechowały :czystość poglądów, przekonań i konsekwentnych działań – to mądrość którą czerpałem ze zwykłej obserwacji codziennego dnia Siostry Józefy. Pewnym uwieńczeniem Jej kontaktów ze mną jest fakt, że obecnie w kierowanym przeze mnie oddziale chirurgicznym rolę pielęgniarki oddziałowej powierzyłem jej „kolejnej następczyni” – szarytce, siostrze Zofii.
Siostra Józefa jaką pamiętam :
Każdy zespół ludzki ma swojego lidera – przewodnika, na którego patrzą pozostali i biorą z niego wzór. Można być liderem w sensie profesjonalnym – znakomitym rzemieślnikiem, artystą, którego wytwory pracy daleko przewyższają istniejące standardy. Można być przewodnikiem moralnym, który w kategoriach religii chrześcijańskiej swoim działaniem nadaje sens bożym przykazaniom. Niezmiernie rzadko istnieją osoby mogące połączyć profesjonalizm z dobrze pojętą moralnością. Najczęściej wysoka sprawność zawodowa łączy się z bardziej lub mniej ukrywanym zarozumialstwem, nadużywaniem władzy, próżnością i wywyższaniem się. Tymczasem miarą prawdziwej dojrzałości i mądrości jest kierowanie z zaplecza, z drugiego rzędu, spokojnie, często dla wielu niezauważalnie, ale skutecznie. Znów przywołuję z pamięci moje pierwsze lata pracy.
Siostra Józefa związana była z organizacyjnego punktu widzenia z odcinkiem C (klinika podzielona była i jest na trzy odcinki). Mimo koleżeńskich i miłych układów, jak zawsze zdarzały się niewielkie niedociągnięcia. Gdyby nie przypadek nigdy bym nie zauważył rozmowy S .Józefy z jednym z młodszych kolegów. Jej rzeczowe uwagi i tłumaczenia mające charakter przyjacielskiej rozmowy, rady, sprawiły, że problem został szybko rozwiązany. Innym razem obserwowałem rozwój konfliktu asystentów z ordynatorem odcinka. I znów... przyjacielska rozmowa, łagodne tłumaczenie i życzliwa rada sprawiły, że konflikt został zażegnany, a co najciekawsze jestem przekonany, że jego uczestnicy nawet nie zdali sobie sprawy, że stało się to za pośrednictwem Siostry.
Praca pielęgniarki wymaga jednocześnie zdecydowania, doświadczenia i zdolności manualnych. Każdy z nas – lekarzy - potrafi wkłuć się do widocznej, grubej żyły. Jednak u niektórych chorych, albo ze względu na specyficzne cechy anatomiczne, albo ze względu na długotrwałe leczenie znalezienie odpowiedniej żyły i umieszczenie w niej igły (wenflonu) jest prawdziwą sztuką. Pamiętam doskonale jak po wielu nieudanych próbach z pewną rezygnacją proszono – może niech jeszcze spróbuje S. Józefa. Przychodziła skromna zakonnica. Mówiła do chorego spokojnym, dającym wiele otuchy głosem i wprowadzała, jak gdyby nic wcześniej się nie stało, igłę do wybranej żyły. Znów uśmiechała się życzliwie i bez śladu tryumfu na twarzy odchodziła do swoich zajęć. S. Józefa była inteligentną i doświadczoną pielęgniarką. Musiała zdawać sobie sprawę ze swoich wysokich umiejętności i swojej klasy. Jak łatwo w takiej sytuacji podnieść z dumą wysoko głowę – patrzcie nikt nie potrafił, a ja jestem niezawodna. To wielka pokusa. A jaka była rzeczywistość? To my – obserwatorzy takich scen czuliśmy w jej imieniu dumę. Ona pozostawała skromna, niewzruszona na pochwały, ba czasami nawet jakby onieśmielona zaistniałą sytuacją.
W 1989 roku stałem się szczęśliwym ojcem dwóch synów : Michasia i Maciusia. Los jednak nie zawsze jest dla nas do końca łaskawy. Chłopcy w pierwszych tygodniach życia wymagali wzmożonego nadzoru. Co dwa, trzy tygodnie mieli pobieraną krew. Nie trudno się domyśleć, kto to robił. Józefinka – tak na nią mówiliśmy – wsiadała ze mną do samochodu i po paru minutach byliśmy u mnie w domu. Na początku była trochę przerażona niewielkimi rozmiarami młodych obywateli.
Po pierwszej udanej próbie było już lepiej. Nie minęło pół godziny gdy wracaliśmy do szpitala.
Po kilku latach odwiedziliśmy siostrę w jej domu. Chłopcy byli jeszcze mali. Atmosfera klasztoru bardzo ich onieśmielała. Siostra Józefa szybko znalazła do nich odpowiednia drogę. Opowiadała wesołe historie ze swojego życia. Upływ lat sprawił, że o większości z nich zapomniałem. Pamiętam jednak historię o zawodach, jakie zorganizowała młoda siostra Józefa w klasztorze. Ze swadą sprawozdawcy sportowego informowała nas o współzawodnictwie w zjeżdżaniu po poręczy schodów w klasztorze. W którym ? Tego nie pamiętam. Chłopców aż zamurowało. Co za wspaniała siostra zakonna ! Faktycznie umiała Ona otworzyć na swoje dobro każdego człowieka. To, co mówiła było niezwykle komunikatywne i przystające do każdej sytuacji.
Zawsze tryskała energią i emanowała wręcz pozytywnym, przyjacielskim nastawieniem do wszystkich i do wszystkiego. Na świecie nie było złych ludzi, trzeba było na nich tylko odpowiednio spojrzeć – tak po Józefowemu.
Nigdy, mimo długich lat wspólnej pracy nie widziałem siostry Józefy zmęczonej. A przecież musiała być niejednokrotnie bardzo zmęczona. Nigdy mimo naszych bardzo dobrych kontaktów nie poskarżyła się, że jest przepracowana. A wiedziałem, jak ciężko pracowała przez wiele godzin. Skąd brała tę siłę i niezłomność? Nie była to moim zdaniem kwestia wyłącznie religii – siostra Józefa taka po prostu była, miała tak niezachwiany i bezkompromisowy charakter.
Cały zespół niezwykle cenił siostrę. Po jej odejściu na emeryturę należałem do tych, którzy odwiedzali Dom na Tamce; mogli dowiedzieć się o Jej zdrowie, czasami spotkać w Jej celi. Starałem się te informacje przekazywać na odprawach zespołu. Siostra Józefa była coraz bardziej chora, a kontakt z nią bywał utrudniony. Ostatni raz odwiedziłem ją wraz z żoną i synami około dwóch lat przed śmiercią. Była w znakomitym nastroju. Znów z pełną radością życia opowiadała o wszystkim jak za dawnych lat.
Dnia 26 lutego 2007 roku Siostra Grażyna zawiadomiła mnie o śmierci naszej Józefinki. Pierwszego marca 2007 roku w kaplicy Sióstr Szarytek i później na cmentarzu powązkowskim zgromadziło się wyjątkowo wielu ludzi. Przyszli tu, aby pożegnać siostrę Józefę – skromną i cichą pielęgniarkę, siostrę zakonną, szarytkę.
Jak zwykle w takiej sytuacji zaczęły się wspomnienia. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę kogo żegnamy. Czy rzeczywiście ?
Siostra Józefa jakiej nie znałem.
S. Józefa Kozieł urodziła się 17 lipca 1919 roku w Górce Kockiej. Jako dziewiętnastoletnia dziewczyna wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia. Tuż przed wybuchem Drugiej Wojny Światowej – 10 sierpnia 1939 roku, po rocznym Nowicjacie została Siostrą Miłosierdzia. Stawiała dopiero pierwsze kroki jako pielęgniarka w szpitalu zakaźnym mieszczącym się wówczas przy ulicy Wolskiej, gdy Niemcy zaatakowali Polskę. W zbombardowanym, zniszczonym szpitalu pozostały z chorymi jedynie nieliczne siostry. Część z nich zginęła. Zniszczone były filtry, kotłownie, nie było światła i wody. Pod obstrzałem karabinów pielęgnowano chorych, ewakuowano ich z zawalonych pomieszczeń. Ten apokaliptyczny wręcz opis znajduje się w zachowanych dokumentach. Można sobie jedynie wyobrazić, co czuła wobec ogromu ludzkich cierpień młoda dziewczyna, która musiała w ciągu kilku dni dorosnąć i stanąć twarzą w twarz ze śmiercią. W czasie trwania nalotów głośno modliła się uspokajając chorych. Na własnych ramionach wynosiła cierpiących do schronów. Sama przeżyła i wielu uratowała.
W czerwcu 1940 roku S. Józefa została oddelegowana do szkoły pielęgniarskiej przy Szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze, a po jej skończeniu wróciła do Szpitala Zakaźnego. Pracowała na oddziale gruźlicy. W tym czasie broniło się getto. Jak sama pisała - ogromnie przeżywała fakt, że” za murem płoną domy, giną ludzie, a człowiek nie może przyjść z pomocą”.
Najprawdopodobniej od początku okupacji niemieckiej związała się z Armią Krajową. Przygotowywała pomoc medyczną, przechowywała rannych. W jej pokoju na oddziale szpitalnym był magazyn broni. Gdy atmosfera wokół S. Józefy robiła się coraz bardziej gorąca, posłano ją do szpitala w Sandomierzu.
Trudno dziwić się zaniepokojeniu przełożonych siostry. Był to szczególny czas i wszyscy zdajemy sobie sprawę jakie byłyby konsekwencje wykrycia działalności S. Józefy. Możemy się domyślać, że pobyt w Sandomierzu miał w intencji przełożonych służyć uspokojeniu i stonowaniu poczynań S. Józefy. Stało się zupełnie inaczej.
Jej własnoręczne relacje były początkowo spokojne, ale dają już wiele do myślenia. „W 1943 roku wyprawiłam na akcję z Niemcami za Bug pielęgniarkę …….., w listopadzie pielęgniarkę …..”, „otrzymałam wiadomość, że muszę przyjąć ciężko chorego, miał dużo ran postrzałowych” . Nie trudno domyśleć się, z kim siostra współpracowała, od kogo otrzymywała wiadomości.
Pomagała wszystkim – Polakom, osobom pochodzenia żydowskiego. Za każdą taką pomoc groziła najwyższa kara. Po zajęciu Sandomierza przez armię radziecką rozpoczęły się prześladowania i represje wobec członków polskiego podziemia. Eskalacja zdarzeń jest wprost nie do uwierzenia. Siostra Józefa znów chroni Polaków, narażając swe zdrowie i życie. Zmieniają się czasy.
Urząd Bezpieczeństwa PRL zaczyna stanowić największe zagrożenie, a życiorys S.Józefy nie jest z punktu widzenia tego urzędu „prawidłowy”. Poznajemy krok po kroku „rozpracowywanie” tej skromnej, cichej szarytki, której rola w tych czasach w powiecie sandomierskim była nieoceniona. Niestety Urząd Bezpieczeństwa trafia na jej ślad.
Została aresztowana w 1947 roku w Wielki Piątek o godzinie 10. Była brutalnie przesłuchiwana, bita, poniżana. Bez jedzenia i bez kropli wody przez wiele dni. Zadawano jej te same pytania: „byłam zmęczona i język mi się plątał z pragnienia. W pewnym momencie jeden z przesłuchujących krzyknął – ja ciebie bandytko nauczę mówić i uderzył mnie tak mocno, że zaczęłam krwawić i poczułam, że ruszają mi się dwa zęby”. Nie straciła ani na moment godności, nie wydała nikogo.
W UB dobrze wiedziano, kim była aresztowana. Dla nas Siostra Józefa, dla swoich podwładnych i współpracowników, to członek Stronnictwa Narodowego – pseudonim „Lipniak”, to komendantka powiatu sandomierskiego (pseudonim „Erna”) to szef wywiadu (pseudonim „Tamara”). Wątpię, że czytający jej rozkazy podpisywane „Erna”, „Tamara” zdawali sobie sprawę, kto jest ich źródłem.
Okrutne śledztwo trwało osiem tygodni. Siostra dobrze wiedziała, kto ją wydał, kto doprowadził do tragedii. Spotykała tych ludzi później, po wyjściu z więzienia, ale nigdy nie szukała odwetu. To wręcz niezwykłe z ludzkiego punktu widzenia – doznać tak wiele złego od ludzi i zachować tyle w nich wiary.
Siostra nigdy nie wspominała o tych zdarzeniach. Obecni na jej pogrzebie nagle dowiedzieli się z kim naprawdę mieli okazję żyć, pracować, dyskutować. W dostępnej dokumentacji opisanych jest tak wiele zdarzeń, aktów odwagi, desperacji , patriotyzmu, że nawet z bezpiecznej perspektywy 2010 roku ta dawka faktów wydaje się wręcz nierealna, niemożliwa do przeżycia dla jednego, zwykłego człowieka.
Czego nauczyłem się od siostry Józefy
Od wielu lat starając się na chwilę zapomnieć o medycynie sięgam po książki filozoficzne. Nic ambitnego. Proste rozważania filozoficzne, koncepcje inspirowane zdarzeniami w życiu zawodowym, zwłaszcza świadomością śmiertelności, tak bardzo skłaniającej do pytania o sens życia. Jakże sztucznie, na tle losów s. Józefy wypada zdecydowana większość rozważań i pytań typu: czym jest dobre życie ?, jak odróżnić prawdę od fałszu? Wyobrażam sobie z jednej strony miłośnika mądrości – filozofa, siedzącego w wygodnym fotelu, zastanawiającego się nad sensem egzystencji i z drugiej strony – skromną, pozornie bezbronną siostrę zakonną, która swoim działaniem i skutecznością górowała nad armią takich „myślicieli”. Zarówno ja, jak i wielu moich kolegów bardzo ceniliśmy siostrę Józefę niezależnie od jej heroicznej historii, o której przecież nie wiedzieliśmy do końca jej życia. Po jej poznaniu uczucie głębokiego szacunku i uznania przerodziło się w podziw dla tej zadziwiającej kobiety o niespożytych siłach, energii i niespotykanej życzliwości dla ludzi. To ona swoim życiem pokazała jak żyć, aby życie było dobre, spełnione. To ona pokazała jak należy kochać ludzi, darzyć szacunkiem każdego niezależnie od jego pozycji społecznej, zasobu bogactw materialnych czy duchowych. To ona pokazała czym jest prawdziwy patriotyzm. Nie na pokaz, nie dla oklasków i fanfar, ale skuteczny i konsekwentny. Zawsze, na każdym miejscu pracy robiła to, co w tym momencie było potrzebne i właściwe. Nie myślała o dumie, o chwale, a jedynie o bieżących zadaniach, które trzeba było wypełnić jak najlepiej, niezależnie od konsekwencji, które mogły być nawet tragiczne.
Tak bardzo potrzeba nam wzorców, moralnych autorytetów, na których możemy się oprzeć w trudnych sytuacjach. Niewątpliwie Siostra Józefa pozostanie dla jej byłych współpracowników takim autorytetem.
Wielka szkoda Droga Józefinko, że nie możemy teraz z Tobą porozmawiać, poradzić się w trudnych kwestiach. Ty znalazłabyś właściwą odpowiedź. Wielka szkoda, że nie możesz być dalej na oddziale chirurgicznym wzorem do naśladowania. Mam nadzieję, że po cichu, z zaplecza będziesz podpowiadała siostrze Zofii, co i jak należy robić. Wiesz doskonale, że obserwując Ciebie każdy człowiek mógł nauczyć się rozróżnić dobro od zła. To wszystko wiesz obserwując nas z wysoka i może uśmiechasz się. Ale na pewno nie podnosisz z dumą głowy stwierdzając - ileż to ja dokonałam rzeczy w moim życiu ? A dokonałaś bardzo, bardzo wiele. My o tym nigdy nie zapomnimy
Mariusz Frączek