s. Józefa Kozieł - dyżur w ostatnich chwilach Księdza Prymasa

s. Józefa Kozieł Siostra Miłosierdzia Warszawa, dnia 9 lipca 1981 roku.

MÓJ DYŻUR W OSTATNICH CHWILACH KSIĘDZA PRYMASA

/wspomnienie pielęgniarki/

Dnia 7 września 1977 r. o godz., 8.00 zostałam wezwana do gabinetu prof. Łapińskiego, gdzie był również doc. Jan Sadowski i wówczas lekarze powiadomili mnie, że jutro przybywa do kliniki medycznej na oddział Chirurgiczny Ks. Prymas Stefan Wyszyński, - jest ciężko chory i tu podda się leczeniu. Wiadomość ta wywarła na mnie ogromne wrażenie. Nie znałam bliżej Ks.Prymasa, choć widywałam Go i słucha­łam jak inni wierni podczas różnych uroczystości. Raz je­den po wyjściu Ks. Prymasa z więzienia, był On w Szpitalu Praskim odwiedzając kogoś z rodziny i wówczas złożył krót­ką wizytę Siostrom Miłosierdzia - to były moje dotychczasowe z Nim kontakty. A teraz mam być pielęgniarką tak wiel­kiego człowieka, Księcia Kościoła, Przywódcy duchowego Narodu, Prymasa, którego wszyscy tak kochaliśmy. Odebrało mi  na chwilę spokój, modliłam się wtedy, abym służyła jak tylko umiem, najlepiej; mój lęk był pomieszany z dziwnym uczuciem odpowiedzialności i zaufania jakie mi okazano z przekonaniem, że przecież wszyscy w Klinice pragną, aby wyzdrowiał. O godz.  10.OO przyjechała dr Maria Wojtowicz i wspól­nie z Profesorem i Docentem ustaliliśmy warunki i miejsce dla Chorego. Wybrano pokój 620, z przylegającym doń dru­gim pokojem, przeznaczonym dla osób mających roztoczyć opiekę nad Ks. Prymasem. Pokój był taki jak dla innych cho­rych i nic specjalnego nie wstawiało się, chcąc zachować konieczną aseptykę.

Dnia 8 września w godzinach popołudniowych przybył Ks. Prymas do kliniki. Od tego momentu zostałam oddelegowa­na przez prof. Łapińskiego wyłącznie do pielęgnowania dostojnego Chorego. Spędzałam dnie i noce w Klinice. Byłam ogromnie przejęta chorobą i niepewna, jak się wszystko ułoży. Ale od pierwszej niemal chwili przełamała się bariera lęku i niepewności. Ks. Prymas okazał się najlepszym pacjentem.

Lekarze nie ukrywali przede mną, że stan jest poważny. Sama orientowałam się, pracując przeszło trzydzieści lat na oddziale chirurgicznym, że chorzy przy tak wysokim po­ziomie bilirubiny /29 mg/ nie mogli żyć. Zaczęły się ba­dania, niektóre z nich ogromnie trudne, przykre i boles­ne. Nie słyszałam nigdy, by Ks. Prymas kiedykolwiek skar­żył się lub narzekał. Jego wewnętrzne wyrobienie, wiel­kie, choć dyskretne umartwienie, jakby przekreśliły in­stynkt samozachowawczy, nigdy np. nie pytał o wyniki, w ogóle o nic, co dotyczyło Jego osoby, dalszego leczenia przecież ludzie w tak ciężkich stanach, wiedząc o zagro­żeniu, jakże skwapliwie wypytują o każdy szczegół, by wiązać z nim nadzieje.

Ks. Prymas zdał się całkowicie na opinię lekarzy i pielęgniarek - a ja myślałam sobie: zawierzył całkowi­cie Bogu.

Mimo tak ciężkiego stanu był bardzo spokojny, ser­deczny, dla każdego miał miłe słowo. Kiedyś mi powiedział: "Wie siostra, cieszę się, że leżę w tym szpitalu, tylu ciekawych i dobrych ludzi poznałem". Za każdą przysługę był niesłychanie wdzięczny. Mam trochę praktyki pielę­gniarskiej, ale nie spotkałam chorego o takiej wielkiej subtelności, tak umartwionego, tak rozmodlonego. Wieczo­rem każdego dnia mówiliśmy wspólnie różaniec. Zaczynał zwykle od słów: "Przenieśmy się na Jasną Górę, do stóp Matki Najświętszej". Nie wiem jak to robił, ale rzeczy­wiście modliłam się na Jasnej Górze. Każdą tajemnicę ró­żańcową ofiarował w innej Intencji, obejmując pamięcią chyba wszystko i wszystkich.

Podczas pobytu w Klinice trzykrotnie odwiedził Ks. Prymasa Ks. Kard. Karol Wojtyła. Widziałam jak za każdym razem Ks. Prymas był uszczęśliwiony z tej wizyty. Myślałam sobie wówczas, że muszą dobrze się rozumieć i bardzo kochać i że te odwiedziny świetnie pomagają w kuracji. Wszystkie inne były surowo wzbronione ze względu na spokój konieczny Pacjentowi.

 

 

 

Dzień 16 IX 77 r. wyznaczono na operację. Ks. Prymas  na  salę operacyjną szedł mężnie i spokojnie. Wszyscy byliśmy w ogromnym napięciu. Podczas operacji pobrano wycinek z wnęki wątroby. Po operacji czuwałam z dr M. Wójtowicz. Obawiano się krwotoku po naruszeniu wątroby. Przetoczono krew, podawano dożylnie nawadniający płyn. Chory był niezrównany w swym spokoju i jakby obojętny, co będzie dalej... natomiast cały zespół lekarski ocze­kiwał z niemałym niepokojem na wynik badan wycinka, oba­wiając się nowotworu. Toteż nie przesadzam, jeżeli po­wiem, że wszyscy szaleli z radości, gdy wynik wykluczył zmiany nowotworowe, a stwierdził stan zapalny dróg żół­ciowych. Leczenie było intensywne i każdy dzień" przyno­sił poprawę. Mogłam w tym czasie obserwować, jak cały zespół Kliniki, profesorzy i docenci, Dyrektor Szpitala, kierownicy poszczególnych pracowni, Akademia Medyczna, per­sonel pomocniczy - wszyscy zjednoczyli się w wielkim wspólnym wysiłku, by uczynić dla tego Człowieka, wszyst­ko, co było w ich mocy.

Władze Państwowe również intere­sowały się stanem zdrowia, przysyłano bilety i piękne kwiaty, pamiętam czerwone goździki od p .Henryka Jabłoń­skiego - w takiej ilości, że włożyłam je do wiadra z wo­dą i postawiłam tak, by Ks. Prymas mógł je dobrze widzieć ze swego łóżka. Cała Polska przeżywała tę chorobę. Jak bardzo ludzie modlili się, Ks. Prymas wiedział o tym, czuł wielką falę miłości, która zewsząd Go otaczała. Ja również myślałam z trzeźwością pielęgniarki, że ten ciężki stan, ta operacja, jej wynik i rekonwalescencja bez po­wikłań - to sprawa Bożej interwencji, bo po ludzku było beznadziejnie. . .

Gdy choroba przeszła, Ks. Prymas wrócił do swych za­jęć. Przez cały czas od pobytu w Klinice do ostatniej cho­roby - bywałam co pewien czas na Miodowej, by pobrać krew na badania - był pod stałą opieką lekarzy. Bóg mi zawsze pomagał, bo te odwiedziny co miesiąc, dwa - były dla mnie zawsze przeżyciem. A jednak udawało mi się od razu wejść igłą do żyły i nie zadawać dodatkowego bólu, cie­szyłam się też ogromnie, gdy wyniki były zadawalające. Ks. Prymas był zawsze dla mnie bardzo życzliwy, był po­słuszny wszelkim zaleceniom lekarzy i jednocześnie jak­by daleki zainteresowaniem,  co przyniesie w efekcie każde badanie.

Wydaje mi się, że ten okres czterech lat, jakby da­rowanych cudownie przez Boga Ks. Prymasowi - był okresem niezwykle bogatej działalności. Zawsze myślałam, że to co zrobił, inny przez 50 lat tego by nie dokonał. Był to okres napiętych sytuacji w Ojczyźnie, czasem chciałam coś dowiedzieć się i tak zaczynałam ostrożnie, ale Ks. Prymas nigdy nie mówił o nikim źle. Pamiętam kiedyś obu­rzona wyrecytowałam "moja głowa nie może pomieścić jak ten p. Gierek, który osobiście zetknął się z Ojcem Świę­tym Pawłem VI, z Ojcem Świętym Janem Pawłem i z Ojcem naszym Prymasem, może być taki..., a Ks. Prymas na to: "Moje dziecko, ani się mówić o tym nie chce, ani głowa tego pomieścić nie może"... Niewiele więc się dowie­działam, a rozumiałam dobrze, że to jest piękne, że o nikim źle.

Dnia 25 marca 1981 r. Ks. Prymas wyczuł w jamie brzu­sznej pod lewym podżebrzem wygórowanie, odczuwał ból, a przede wszystkim ubywało mu sił. Pobrana krew nie wyka­zała jednak nic niepokojącego, jednak lekarze zażądali dokładniejszych badań. Poddał się nim w dniu 1 IV w Kli­nice, następnego dnia uzupełniono badania specjalistycz­ne w szpitalu przy ul. Goszczyńskiego. Byłam z Ks. Pryma­sem na tych badaniach, były męczące i bardzo długo trwały.Wyniki odkryły, że w jamie brzusznej jest płyn. Zrobiono nakłucie diagnostyczne  przypuszczając, że płyn ma pod­łoże gruźlicze. Niestety, dalsze badania wykazały, że za­wiera komórki nowotworowe. Rozpoznanie mówiło o raku gło­wy trzustki. Kilka razy wypuszczano ten płyn po kilka litrów. Przywoziłam wówczas do Kliniki wiedeńskie krop­lówki z plazmy albumin 20%,

Trzymano chorobę w tajemnicy z uwagi na to, że całe społeczeństwo było udręczone aktualnymi przeżyciami w Ojczyźnie, trzeba mu było jeszcze przez jakiś" czas osz­czędzić tych przeżyć, Ale ludzie przeczuwali, że dzieje się coś złego. Ks, Prymas był nieobecny, nie przemawiał, odwołano szereg dawniej ustalonych terminów spotkań. Popłynęła wielka fala modlitwy. Wierzyliśmy wszyscy w cud. Wszyscy modlili się żarliwie i na Jasnej Górze i na Miodowej - dnie i noce wyklękiwano w gorącej prośbie, by raz jeszcze Bóg zadziałał cudowną mocą. Ja sama powtarzałam sobie z mocą, wbrew opiniom lekarzy i wynikom badań, że u Boga nie ma nic niemożliwego.

Tym razem nie projektowano pobytu Chorego w Klinice na Banacha, urządzono warunki w domu, a dnia 12 maja mój nowy szef prof. - Szczerbań zwolnił mnie z pracy przy chorych w Klinice i całkowicie oddelegował do pielęgnowania Ks, Prymasa. Pomimo wszelkiego ratunku w postaci leków, wzmacniających kroplówek, przetoczeń krwi - coraz bar­dziej siły opuszczały Chorego. Jeszcze 12 maja powie­dział do umie: "Jak się Siostrze zdaje, czy dam radę po­jechać do Rzymu na uroczystości 7 czerwca. Odpowiedzia­łam, że to jeszcze dużo czasu dzieli od tego terminu, ale wydaje mi się, że to byłoby za męczące dla Ks. Pryma­sa, może nie sam przelot, ale te wizyty, witania, żegnania i same uroczystości" - przyznał mi rację.

W dniu 17 maja pytał o szczegóły organizowania szko­ły pielęgniarskiej dla sióstr zakonnych. Miała to być szkoła prowadzona przez Zgromadzenie,  do którego należę. Bardzo chciał, by w tym roku szkolnym rozpoczęto wykłady ... Jeszcze poruszał się po pokoju, kazał się ubrać i wózkiem pojechał na Konferencję Episkopatu, zawsze po­dziwiałam jak mobilizował siły do różnych przedsięwzięć, które uważał za bardzo ważne do pełnienia, jak dobywał jakieś moce z tego schorowanego bardzo i cierpiącego organizmu. Jak nie opuszczała Go pogoda ducha. Kiedyś na początku, gdy siadał do wózka powiedział z humorem: "Proszę Was, nie mówcie Stasiowi /szoferowi/, że mam ta­ki nowy pojazd"...

Dnia 17 maja ostatni raz był Ks. Prymas na spacerze w ogrodzie. Jadącemu na wózku towarzyszył Ks. Prałat Piasecki i dr Wójtowicz. Ks. Prymas miał wielką radość z te­go zetknięcia z przyrodą, patrzał z miłością na krzewy, kwiaty, na piękną zieleń. W ogrodzie jest kępa młodych brzózek, prosił by się przy nich zatrzymać i nie roz­mawiać.

Gdy 6 lutego 1949 r. nowo mianowany Ks Prymas osiadł na Miodowej 17/19 w Warszawie, ówczesny Jego kape­lan, Ks. Antoni Baraniak, wiedząc o Jego ukochaniu Dzieła Matki Elżbiety Czackiej oraz czci i przywią­zaniu do Ojca Władysława Korniłowicza - sprowadził z Lasek te właśnie sadzonki brzózek, by uradować serce Ks. Prymasa. Później jeszcze w 1977 r. zawie­ziono z Lasek sadzonki jodeł, gdyż Ks. Prymas zaży­czył sobie zapełnić podszycie strzelistych już brzózek, ucieszony, że ma u  siebie "kawałek" La­sek. I jeszcze dla przypomnienia: przy wejściu na Mio­dową wzdłuż  szpaleru na wprost Pałacu rosną po obu stronach żywopłotu klono - dęby "Tysiąclecia" z Lasek, posadzone w 1966 r. osobiście przez Ks. Prymasa

/dopisała s.Odylla Czarlifska, Franciszkanka Słu­żebnica Krzyża z Lasek, czerwiec 1982 r./.

Zamilkliśmy, a On patrzył, patrzył na te drzewka, nie wiem, modlił się, czy rozmyślał nad czymś dość długo, potem szepnął, że możemy jechać dalej. Tak samo zatrzymał się przy konwaliach i znów patrzył z wewnętrznym rozrado­waniem. Ks. Prałat podszepnął mi bym zerwała gałązkę kon­walii, podałam ją Ks. Prymasowi, wąchał, patrzył, mówił, że ślicznie pachnie, że jest piękna... oddał mi potem i poz­wolił wieźć się dalej. To było jakby ostatnie pożegnanie z ogrodem, pożegnanie z pięknem natury. To był rzeczywiś­cie ostatni spacer, ostatnie wyjście z domu... Za jede­naście dni niesiono Go po kobiercu różnorodnych kwiatów usłanych w ostatnią drogę – ale On już ich nie widział...

Dnia 20 maja przybyła do Domu Prymasowskiego Matka Boża w obrazie Nawiedzenia, specjalnie przyszła w odwie­dziny do chorego Ks. Kardynała. Obraz stał w kaplicy, ale na pewien czas przeniesiono go do pokoju chorego. To było też ostatnie widzenie się z Matką z Obrazu nawiedzenia, Następnym razem przyszła Matka na Plac Zwycięstwa, tak samo cicho i dyskretnie jak teraz i towarzyszyła swemu Dziecku w ostatnim pożegnaniu z ziemią... Wówczas w poko­ju miał Ją blisko, modlił się, był bardzo słaby,  ale cieszył się ogromnie tymi odwiedzinami. Piszę, nie zachowując kolejności dni, chciałabym aby pewne fragmenty, które
na zawsze zapadły mi w duszę, zostały przekazane, ale do dziś nie umiem jeszcze ogarnąć w całości tych ostatnich­ dni - tak były wielkie, dostojne, ciężkie, bolesne i piękne…           -

Byłam przy ceremonii Sakramentu Chorych. Zebrali się wszyscy domownicy Kapituła, Panie z Instytutu. Ks Prymas mówił jeszcze mocnym głosem, wolno, wyraźnie, z pewnym wysiłkiem może dlatego, że był w pozycji leżącej,  ale co mówił- nie powtórzyłabym dzisiaj, najprawdopodobniej tonęłam we  łzach, jak to dobrze, że inni to zanotowali. To było pożegnanie Ojca z najbliższymi, pożegnanie, którego  chyba nikt z obecnych tam nigdy nie zapomni.                                    _

14 maja uznano za stosowne powiedzieć o wczoraj­szym zamachu na życie Ojca Św. Przyjął wiadomość z wielkim .smutkiem, powiedział: nTego zawsze najbardziej się bałem...", ale jednocześnie upatrywał w tym znak, przez któ­ry Bóg przemówił do dzisiejszego świata. Zmobilizował  wówczas znów siły i nagrał przemówienie do Księży Dzie­kanów i wiernych  zgromadzonych w Katedrze na uroczystej Mszy św. w intencji Ojca Św. Jana Pawła II o zdrowie Ks.  Prymasa. Myślałam wtedy jak heroicznie pominął swą ciężką ostatnią chorobę, by wszystkie modlitwy i ofiary skierować ku Ojcu św. Miałam szczęście widzieć, jak tego Ojca św.-miłował. Przy pierwszym telefonie z Rzymu, /3 maja/, gdy jeszcze był silniejszy - nie byłam obecna, ale gdy Ojciec św. dzwonił z Kliniki Rzymskiej, 25 maja - byłam. Rozmawiał leżąc, powiedział: "Ojcze św., jak się cieszę, że Cię słyszę... łączy nas Matka Boska... po chwili.. "Jestem ciężko chory, pobłogosław mi... i odpowiedział po chwili "Amen" i "jeszcze raz mnie po­błogosław" i znów mocno "Amen" i jeszcze raz mnie' po­błogosław - i amen, amen... Był szczęśliwy, zdawało mi się, że w tym "amen" tylokrotnie powtórzonym - była ca­ła wola Boża przyjęta z największą uległością, było ca­łe życie Ks. Prymasa, które oddawał w ręce Ojca.

Nie pamiętam, zdaje się, że 24 maja odwiedzili Ks. Pry­masa członkowie Jego rodziny, było dużo, ok.30 osób, ale już niewiele wtedy mówił, przechodzili na moment koło łóżka, a Ks. Prymas błogosławił. W tych ostatnich tygodniach był niezwykle cierpliwy, nigdy o nic sam nie prosił, trzeba było pytać albo domyślać się, czy przewrócić, czy w czymś ulżyć, - godził się wtedy i dziękował, ale sam nie występował z żadną prośbą. A przecież wszystko bolało, trudno wyobrazić sobie jak bardzo. Kiedyś zdradził się mimo woli mówiąc: "Ciekaw jestem czy Ojca Św. też tak bo­lą plecy od leżenia jak mnie..." Nigdy się nie skarżył, nie jęczał, a przecież zabiegi męczyły Go bardzo. Niektó­re trwały bardzo długo, np.: punkcja trwała czasem cztery godziny i tak przez ten czas leżał z igłą w brzuchu, pra­wie nieruchomo...

Sam cierpiący był ogromnie wrażliwy na niedolę dru­giego człowieka. Jakże troszczył się o tych, którzy Go leczyli i pielęgnowali. Jego cierpienia schodziły jakby na drugi plan, a interesował się czy mamy wszystko. Kie­dyś wezwana w nocy, podbiegłam do łóżka bez nocnych pan­tofli, byleby prędzej. Zauważył i zapytał: "Co to siostra boso chodzi?" Kilka dni przed śmiercią, gdy w nocy wioz­łam Ks. Prymasa do łazienki prosił, by chwilę zatrzymać się przy oknie, przez które dostrzegł wielką gwiazdę i przy­patrywał "się mówiąc: Co za piękna gwiazda, jaka duża", patrzył z zachwytem na pogodne niebo, rozgwieżdżone, a ja łykając łzy myślałam, że gwiazda Jego życia dogasając tak mocno świeci, jak to dostrzegał. Słuchając i patrząc na Ks Prymasa jakże często myślałam, że Ks. Prymas w swoich najgłębszych myślach, wypowiedziach, w swych przeżyciach jest jeszcze nieznany, że dopiero przyjdzie czas gdy Go odkryjemy, że zrozumiemy jakim był, a był wielkim Człowiekiem, Bożym Człowiekiem. I że to będzie kiedyś lu­dziom powiedziane, że Go poznają w całym bogactwie Jego wielkich wartości duchowych. Kiedyś znów, gdy wydał mi się smutny zapytałam: "Dlaczego Ojciec się smuci, a On na to: "nie jestem smutny, tylko myślący..." A o czym Ojciec myśli?." Układam przemówienie dla Miłosza"... i znów się zamyślił, Umysł miał do końca jasny/ wielki, nieprzyćmiony.

Gdy przywieziono z Kliniki" na Miodową wózek, stolik przyłóżkowy
i drabinki do podtrzymywania poduszek, zawsze bardzo spostrzegawczy popatrzył
na to wszystko i- z uda­nym oburzeniem  powiedział: "Niedługo będą miał tak zagracony dom, że przejść nie będą mógł. " Rzeczywiście, Jego dom był  świadectwem idealnego porządku i ubóstwa. Jego rzeczy, których używał, meble w pokojach, gdzie mieszkał, całe urządzenie, to wszystko było ubogie, biurko, regały, żadnej wygody. Mówił do mnie, zazwyczaj - siostro Józefko - a często po prostu - Józefko, ale to przypominało coś z ciepła mat­czynego zawołania. Pytał wiele razy: "Józefko, co się te­raz dzieje w kaplicy?", a ja odpowiadałam niezmiennie: "Córki Ojca modlą się" - bo tak było rzeczywiście, płynę­ła nieustanna modlitwa do Boga o cud pozostawienia na zie­mi Ks. Prymasa, a On odpowiadał: "Jakie one dobre, jak po­trafią się wytrwale modlić.”...

Muszę tu jeszcze wspomnieć, że to święte zachowanie Ks. Prymasa emanowało na cały dom. Dopiero teraz z perspek­tywy czasu rozumiem, że to, iż można było przetrwać te os­tatnie tygodnie w takim napięciu fizycznym i duchowym - zawdzięczamy specjalnej łasce Boga, atmosferze tego Domu Prymasowskiego. Wszyscy w nim byli bardzo dobrzy, tak uważ­ni na drugich, tak dyskretni i opanowani, że trudno to wy­razić w słowach. Byłam zawsze zdumiona, że nikt mnie nie pytał o wyniki, diagnozy, a przecież wiedzieli jak każdej osobie tutaj zależy na życiu Ojca, jak wszyscy zespolili się przedziwnie w  pochyleniu nad Jego łożem boleści. Nie zapomnę przejawów synowskiej delikatności Ks. Prałata Piaseckiego, którymi otaczał Ks. Prymasa, jak wielkie było podporządkowanie wszystkich, gdy sercu trzeba powiedzieć "cicho", a wypełniać czasem twarde zlecenia lekarskie i to wtedy, gdy się widziało, że każdy, dzień odbiera ostatnie możliwości bycia blisko... Jestem niezmiernie wdzięczna Kochanym Siostrom Elżbietankom, Paniom z Instytutu, wszyst­kim Domownikom - za kulturę, dobroć, poświęcenie, dzięki którym mogłam bez reszty służyć do ostatnich chwil Wiel­kiemu Prymasowi, a dla mnie tez Ojcu niezwykle drogiemu.

A te ostatnie chwile zbliżały się nieubłaganie choć walczono wszelką wiedzą i aparaturą medyczną i wszelką modlitwy potęgą, która dobywała się z serc. Kiedyś, gdy
podawałam Ks. Prymasowi wodę z Lourdes do picia szepnął na pół poważnie, na pół rozbrajająco po dziecięcemu: "Coś ta Matka Boska nie łaskawa dla mnie, tyle tej wody
wypiłem…"

Tydzień przed śmiercią podjęli dyżury całodobowe le­karze z Kliniki. O północy z 27 na 28 maja została odpra­wiona Mszy św., w kaplicy, w intencji Ks. Prymasa, po Mszy św. podeszła do łóżka p. Maria Okońska. Ks. Prymas był świadomy naszej przy Nim obecności, gdy Go zapewniła, że modlą się wszyscy - spojrzał przytomnie - to było ostat­nie spojrzenie. Potem zamknął powieki prosił cicho pić. Bałam się podać płyn, bo już źle połykał, więc tylko zwil­żyłam usta. Miałam dyżurować do godz. 3.00, zmieniła mnie dr Wójtowicz, ale już o 3.30 wezwała mnie.

Nastąpił krwotok, należało działać bezzwłocznie. Zało­żono sondę, podłączyłam kroplówkę dożylną i zauważyłam bardzo zaostrzone rysy twarzy. Poszłam do kaplicy po grom­nicę, przyszli wszyscy domownicy, zaczęłam głośną modlitwę, Bóg dał mi łaskę, że mimo ściśniętego bólem serca - pozos­tał mi głos mocny, odmówiłam wolno bardzo akt wiary, na­dziei i miłości i Pod Twoją obronę… Potem już modlitwy liturgiczne przy konających odmawiał Ks. Prałat Piasecki. To była śmierć, ale bez oznak konania, nie można było dos- trzeć ostatniego tchnienia, Ks. Prymas zgasł, po prostu do­paliło się to piękne życie. Tyle lat jestem pielęgniarką, tylu chorym towarzyszyłam w ich ostatniej chwili życia, ale tu był niespotykany pokój i majestat śmierci,- a może to było samo życie, które stało się Spełnieniem. Poza oknami wschodził świt dnia Wniebowstąpienia Pańskiego.