s. Józefa Kozieł - dyżur w ostatnich chwilach Księdza Prymasa
s. Józefa Kozieł Siostra Miłosierdzia Warszawa, dnia 9 lipca 1981 roku.
MÓJ DYŻUR W OSTATNICH CHWILACH KSIĘDZA PRYMASA
/wspomnienie pielęgniarki/
Dnia 7 września 1977 r. o godz., 8.00 zostałam wezwana do gabinetu prof. Łapińskiego, gdzie był również doc. Jan Sadowski i wówczas lekarze powiadomili mnie, że jutro przybywa do kliniki medycznej na oddział Chirurgiczny Ks. Prymas Stefan Wyszyński, - jest ciężko chory i tu podda się leczeniu. Wiadomość ta wywarła na mnie ogromne wrażenie. Nie znałam bliżej Ks.Prymasa, choć widywałam Go i słuchałam jak inni wierni podczas różnych uroczystości. Raz jeden po wyjściu Ks. Prymasa z więzienia, był On w Szpitalu Praskim odwiedzając kogoś z rodziny i wówczas złożył krótką wizytę Siostrom Miłosierdzia - to były moje dotychczasowe z Nim kontakty. A teraz mam być pielęgniarką tak wielkiego człowieka, Księcia Kościoła, Przywódcy duchowego Narodu, Prymasa, którego wszyscy tak kochaliśmy. Odebrało mi na chwilę spokój, modliłam się wtedy, abym służyła jak tylko umiem, najlepiej; mój lęk był pomieszany z dziwnym uczuciem odpowiedzialności i zaufania jakie mi okazano z przekonaniem, że przecież wszyscy w Klinice pragną, aby wyzdrowiał. O godz. 10.OO przyjechała dr Maria Wojtowicz i wspólnie z Profesorem i Docentem ustaliliśmy warunki i miejsce dla Chorego. Wybrano pokój 620, z przylegającym doń drugim pokojem, przeznaczonym dla osób mających roztoczyć opiekę nad Ks. Prymasem. Pokój był taki jak dla innych chorych i nic specjalnego nie wstawiało się, chcąc zachować konieczną aseptykę.
Dnia 8 września w godzinach popołudniowych przybył Ks. Prymas do kliniki. Od tego momentu zostałam oddelegowana przez prof. Łapińskiego wyłącznie do pielęgnowania dostojnego Chorego. Spędzałam dnie i noce w Klinice. Byłam ogromnie przejęta chorobą i niepewna, jak się wszystko ułoży. Ale od pierwszej niemal chwili przełamała się bariera lęku i niepewności. Ks. Prymas okazał się najlepszym pacjentem.
Lekarze nie ukrywali przede mną, że stan jest poważny. Sama orientowałam się, pracując przeszło trzydzieści lat na oddziale chirurgicznym, że chorzy przy tak wysokim poziomie bilirubiny /29 mg/ nie mogli żyć. Zaczęły się badania, niektóre z nich ogromnie trudne, przykre i bolesne. Nie słyszałam nigdy, by Ks. Prymas kiedykolwiek skarżył się lub narzekał. Jego wewnętrzne wyrobienie, wielkie, choć dyskretne umartwienie, jakby przekreśliły instynkt samozachowawczy, nigdy np. nie pytał o wyniki, w ogóle o nic, co dotyczyło Jego osoby, dalszego leczenia przecież ludzie w tak ciężkich stanach, wiedząc o zagrożeniu, jakże skwapliwie wypytują o każdy szczegół, by wiązać z nim nadzieje.
Ks. Prymas zdał się całkowicie na opinię lekarzy i pielęgniarek - a ja myślałam sobie: zawierzył całkowicie Bogu.
Mimo tak ciężkiego stanu był bardzo spokojny, serdeczny, dla każdego miał miłe słowo. Kiedyś mi powiedział: "Wie siostra, cieszę się, że leżę w tym szpitalu, tylu ciekawych i dobrych ludzi poznałem". Za każdą przysługę był niesłychanie wdzięczny. Mam trochę praktyki pielęgniarskiej, ale nie spotkałam chorego o takiej wielkiej subtelności, tak umartwionego, tak rozmodlonego. Wieczorem każdego dnia mówiliśmy wspólnie różaniec. Zaczynał zwykle od słów: "Przenieśmy się na Jasną Górę, do stóp Matki Najświętszej". Nie wiem jak to robił, ale rzeczywiście modliłam się na Jasnej Górze. Każdą tajemnicę różańcową ofiarował w innej Intencji, obejmując pamięcią chyba wszystko i wszystkich.
Podczas pobytu w Klinice trzykrotnie odwiedził Ks. Prymasa Ks. Kard. Karol Wojtyła. Widziałam jak za każdym razem Ks. Prymas był uszczęśliwiony z tej wizyty. Myślałam sobie wówczas, że muszą dobrze się rozumieć i bardzo kochać i że te odwiedziny świetnie pomagają w kuracji. Wszystkie inne były surowo wzbronione ze względu na spokój konieczny Pacjentowi.
Dzień 16 IX 77 r. wyznaczono na operację. Ks. Prymas na salę operacyjną szedł mężnie i spokojnie. Wszyscy byliśmy w ogromnym napięciu. Podczas operacji pobrano wycinek z wnęki wątroby. Po operacji czuwałam z dr M. Wójtowicz. Obawiano się krwotoku po naruszeniu wątroby. Przetoczono krew, podawano dożylnie nawadniający płyn. Chory był niezrównany w swym spokoju i jakby obojętny, co będzie dalej... natomiast cały zespół lekarski oczekiwał z niemałym niepokojem na wynik badan wycinka, obawiając się nowotworu. Toteż nie przesadzam, jeżeli powiem, że wszyscy szaleli z radości, gdy wynik wykluczył zmiany nowotworowe, a stwierdził stan zapalny dróg żółciowych. Leczenie było intensywne i każdy dzień" przynosił poprawę. Mogłam w tym czasie obserwować, jak cały zespół Kliniki, profesorzy i docenci, Dyrektor Szpitala, kierownicy poszczególnych pracowni, Akademia Medyczna, personel pomocniczy - wszyscy zjednoczyli się w wielkim wspólnym wysiłku, by uczynić dla tego Człowieka, wszystko, co było w ich mocy.
Władze Państwowe również interesowały się stanem zdrowia, przysyłano bilety i piękne kwiaty, pamiętam czerwone goździki od p .Henryka Jabłońskiego - w takiej ilości, że włożyłam je do wiadra z wodą i postawiłam tak, by Ks. Prymas mógł je dobrze widzieć ze swego łóżka. Cała Polska przeżywała tę chorobę. Jak bardzo ludzie modlili się, Ks. Prymas wiedział o tym, czuł wielką falę miłości, która zewsząd Go otaczała. Ja również myślałam z trzeźwością pielęgniarki, że ten ciężki stan, ta operacja, jej wynik i rekonwalescencja bez powikłań - to sprawa Bożej interwencji, bo po ludzku było beznadziejnie. . .
Gdy choroba przeszła, Ks. Prymas wrócił do swych zajęć. Przez cały czas od pobytu w Klinice do ostatniej choroby - bywałam co pewien czas na Miodowej, by pobrać krew na badania - był pod stałą opieką lekarzy. Bóg mi zawsze pomagał, bo te odwiedziny co miesiąc, dwa - były dla mnie zawsze przeżyciem. A jednak udawało mi się od razu wejść igłą do żyły i nie zadawać dodatkowego bólu, cieszyłam się też ogromnie, gdy wyniki były zadawalające. Ks. Prymas był zawsze dla mnie bardzo życzliwy, był posłuszny wszelkim zaleceniom lekarzy i jednocześnie jakby daleki zainteresowaniem, co przyniesie w efekcie każde badanie.
Wydaje mi się, że ten okres czterech lat, jakby darowanych cudownie przez Boga Ks. Prymasowi - był okresem niezwykle bogatej działalności. Zawsze myślałam, że to co zrobił, inny przez 50 lat tego by nie dokonał. Był to okres napiętych sytuacji w Ojczyźnie, czasem chciałam coś dowiedzieć się i tak zaczynałam ostrożnie, ale Ks. Prymas nigdy nie mówił o nikim źle. Pamiętam kiedyś oburzona wyrecytowałam "moja głowa nie może pomieścić jak ten p. Gierek, który osobiście zetknął się z Ojcem Świętym Pawłem VI, z Ojcem Świętym Janem Pawłem i z Ojcem naszym Prymasem, może być taki..., a Ks. Prymas na to: "Moje dziecko, ani się mówić o tym nie chce, ani głowa tego pomieścić nie może"... Niewiele więc się dowiedziałam, a rozumiałam dobrze, że to jest piękne, że o nikim źle.
Dnia 25 marca 1981 r. Ks. Prymas wyczuł w jamie brzusznej pod lewym podżebrzem wygórowanie, odczuwał ból, a przede wszystkim ubywało mu sił. Pobrana krew nie wykazała jednak nic niepokojącego, jednak lekarze zażądali dokładniejszych badań. Poddał się nim w dniu 1 IV w Klinice, następnego dnia uzupełniono badania specjalistyczne w szpitalu przy ul. Goszczyńskiego. Byłam z Ks. Prymasem na tych badaniach, były męczące i bardzo długo trwały.Wyniki odkryły, że w jamie brzusznej jest płyn. Zrobiono nakłucie diagnostyczne przypuszczając, że płyn ma podłoże gruźlicze. Niestety, dalsze badania wykazały, że zawiera komórki nowotworowe. Rozpoznanie mówiło o raku głowy trzustki. Kilka razy wypuszczano ten płyn po kilka litrów. Przywoziłam wówczas do Kliniki wiedeńskie kroplówki z plazmy albumin 20%,
Trzymano chorobę w tajemnicy z uwagi na to, że całe społeczeństwo było udręczone aktualnymi przeżyciami w Ojczyźnie, trzeba mu było jeszcze przez jakiś" czas oszczędzić tych przeżyć, Ale ludzie przeczuwali, że dzieje się coś złego. Ks, Prymas był nieobecny, nie przemawiał, odwołano szereg dawniej ustalonych terminów spotkań. Popłynęła wielka fala modlitwy. Wierzyliśmy wszyscy w cud. Wszyscy modlili się żarliwie i na Jasnej Górze i na Miodowej - dnie i noce wyklękiwano w gorącej prośbie, by raz jeszcze Bóg zadziałał cudowną mocą. Ja sama powtarzałam sobie z mocą, wbrew opiniom lekarzy i wynikom badań, że u Boga nie ma nic niemożliwego.
Tym razem nie projektowano pobytu Chorego w Klinice na Banacha, urządzono warunki w domu, a dnia 12 maja mój nowy szef prof. - Szczerbań zwolnił mnie z pracy przy chorych w Klinice i całkowicie oddelegował do pielęgnowania Ks, Prymasa. Pomimo wszelkiego ratunku w postaci leków, wzmacniających kroplówek, przetoczeń krwi - coraz bardziej siły opuszczały Chorego. Jeszcze 12 maja powiedział do umie: "Jak się Siostrze zdaje, czy dam radę pojechać do Rzymu na uroczystości 7 czerwca. Odpowiedziałam, że to jeszcze dużo czasu dzieli od tego terminu, ale wydaje mi się, że to byłoby za męczące dla Ks. Prymasa, może nie sam przelot, ale te wizyty, witania, żegnania i same uroczystości" - przyznał mi rację.
W dniu 17 maja pytał o szczegóły organizowania szkoły pielęgniarskiej dla sióstr zakonnych. Miała to być szkoła prowadzona przez Zgromadzenie, do którego należę. Bardzo chciał, by w tym roku szkolnym rozpoczęto wykłady ... Jeszcze poruszał się po pokoju, kazał się ubrać i wózkiem pojechał na Konferencję Episkopatu, zawsze podziwiałam jak mobilizował siły do różnych przedsięwzięć, które uważał za bardzo ważne do pełnienia, jak dobywał jakieś moce z tego schorowanego bardzo i cierpiącego organizmu. Jak nie opuszczała Go pogoda ducha. Kiedyś na początku, gdy siadał do wózka powiedział z humorem: "Proszę Was, nie mówcie Stasiowi /szoferowi/, że mam taki nowy pojazd"...
Dnia 17 maja ostatni raz był Ks. Prymas na spacerze w ogrodzie. Jadącemu na wózku towarzyszył Ks. Prałat Piasecki i dr Wójtowicz. Ks. Prymas miał wielką radość z tego zetknięcia z przyrodą, patrzał z miłością na krzewy, kwiaty, na piękną zieleń. W ogrodzie jest kępa młodych brzózek, prosił by się przy nich zatrzymać i nie rozmawiać.
Gdy 6 lutego 1949 r. nowo mianowany Ks Prymas osiadł na Miodowej 17/19 w Warszawie, ówczesny Jego kapelan, Ks. Antoni Baraniak, wiedząc o Jego ukochaniu Dzieła Matki Elżbiety Czackiej oraz czci i przywiązaniu do Ojca Władysława Korniłowicza - sprowadził z Lasek te właśnie sadzonki brzózek, by uradować serce Ks. Prymasa. Później jeszcze w 1977 r. zawieziono z Lasek sadzonki jodeł, gdyż Ks. Prymas zażyczył sobie zapełnić podszycie strzelistych już brzózek, ucieszony, że ma u siebie "kawałek" Lasek. I jeszcze dla przypomnienia: przy wejściu na Miodową wzdłuż szpaleru na wprost Pałacu rosną po obu stronach żywopłotu klono - dęby "Tysiąclecia" z Lasek, posadzone w 1966 r. osobiście przez Ks. Prymasa
/dopisała s.Odylla Czarlifska, Franciszkanka Służebnica Krzyża z Lasek, czerwiec 1982 r./.
Zamilkliśmy, a On patrzył, patrzył na te drzewka, nie wiem, modlił się, czy rozmyślał nad czymś dość długo, potem szepnął, że możemy jechać dalej. Tak samo zatrzymał się przy konwaliach i znów patrzył z wewnętrznym rozradowaniem. Ks. Prałat podszepnął mi bym zerwała gałązkę konwalii, podałam ją Ks. Prymasowi, wąchał, patrzył, mówił, że ślicznie pachnie, że jest piękna... oddał mi potem i pozwolił wieźć się dalej. To było jakby ostatnie pożegnanie z ogrodem, pożegnanie z pięknem natury. To był rzeczywiście ostatni spacer, ostatnie wyjście z domu... Za jedenaście dni niesiono Go po kobiercu różnorodnych kwiatów usłanych w ostatnią drogę – ale On już ich nie widział...
Dnia 20 maja przybyła do Domu Prymasowskiego Matka Boża w obrazie Nawiedzenia, specjalnie przyszła w odwiedziny do chorego Ks. Kardynała. Obraz stał w kaplicy, ale na pewien czas przeniesiono go do pokoju chorego. To było też ostatnie widzenie się z Matką z Obrazu nawiedzenia, Następnym razem przyszła Matka na Plac Zwycięstwa, tak samo cicho i dyskretnie jak teraz i towarzyszyła swemu Dziecku w ostatnim pożegnaniu z ziemią... Wówczas w pokoju miał Ją blisko, modlił się, był bardzo słaby, ale cieszył się ogromnie tymi odwiedzinami. Piszę, nie zachowując kolejności dni, chciałabym aby pewne fragmenty, które
na zawsze zapadły mi w duszę, zostały przekazane, ale do dziś nie umiem jeszcze ogarnąć w całości tych ostatnich dni - tak były wielkie, dostojne, ciężkie, bolesne i piękne… -
Byłam przy ceremonii Sakramentu Chorych. Zebrali się wszyscy domownicy Kapituła, Panie z Instytutu. Ks Prymas mówił jeszcze mocnym głosem, wolno, wyraźnie, z pewnym wysiłkiem może dlatego, że był w pozycji leżącej, ale co mówił- nie powtórzyłabym dzisiaj, najprawdopodobniej tonęłam we łzach, jak to dobrze, że inni to zanotowali. To było pożegnanie Ojca z najbliższymi, pożegnanie, którego chyba nikt z obecnych tam nigdy nie zapomni. _
14 maja uznano za stosowne powiedzieć o wczorajszym zamachu na życie Ojca Św. Przyjął wiadomość z wielkim .smutkiem, powiedział: nTego zawsze najbardziej się bałem...", ale jednocześnie upatrywał w tym znak, przez który Bóg przemówił do dzisiejszego świata. Zmobilizował wówczas znów siły i nagrał przemówienie do Księży Dziekanów i wiernych zgromadzonych w Katedrze na uroczystej Mszy św. w intencji Ojca Św. Jana Pawła II o zdrowie Ks. Prymasa. Myślałam wtedy jak heroicznie pominął swą ciężką ostatnią chorobę, by wszystkie modlitwy i ofiary skierować ku Ojcu św. Miałam szczęście widzieć, jak tego Ojca św.-miłował. Przy pierwszym telefonie z Rzymu, /3 maja/, gdy jeszcze był silniejszy - nie byłam obecna, ale gdy Ojciec św. dzwonił z Kliniki Rzymskiej, 25 maja - byłam. Rozmawiał leżąc, powiedział: "Ojcze św., jak się cieszę, że Cię słyszę... łączy nas Matka Boska... po chwili.. "Jestem ciężko chory, pobłogosław mi... i odpowiedział po chwili "Amen" i "jeszcze raz mnie pobłogosław" i znów mocno "Amen" i jeszcze raz mnie' pobłogosław - i amen, amen... Był szczęśliwy, zdawało mi się, że w tym "amen" tylokrotnie powtórzonym - była cała wola Boża przyjęta z największą uległością, było całe życie Ks. Prymasa, które oddawał w ręce Ojca.
Nie pamiętam, zdaje się, że 24 maja odwiedzili Ks. Prymasa członkowie Jego rodziny, było dużo, ok.30 osób, ale już niewiele wtedy mówił, przechodzili na moment koło łóżka, a Ks. Prymas błogosławił. W tych ostatnich tygodniach był niezwykle cierpliwy, nigdy o nic sam nie prosił, trzeba było pytać albo domyślać się, czy przewrócić, czy w czymś ulżyć, - godził się wtedy i dziękował, ale sam nie występował z żadną prośbą. A przecież wszystko bolało, trudno wyobrazić sobie jak bardzo. Kiedyś zdradził się mimo woli mówiąc: "Ciekaw jestem czy Ojca Św. też tak bolą plecy od leżenia jak mnie..." Nigdy się nie skarżył, nie jęczał, a przecież zabiegi męczyły Go bardzo. Niektóre trwały bardzo długo, np.: punkcja trwała czasem cztery godziny i tak przez ten czas leżał z igłą w brzuchu, prawie nieruchomo...
Sam cierpiący był ogromnie wrażliwy na niedolę drugiego człowieka. Jakże troszczył się o tych, którzy Go leczyli i pielęgnowali. Jego cierpienia schodziły jakby na drugi plan, a interesował się czy mamy wszystko. Kiedyś wezwana w nocy, podbiegłam do łóżka bez nocnych pantofli, byleby prędzej. Zauważył i zapytał: "Co to siostra boso chodzi?" Kilka dni przed śmiercią, gdy w nocy wiozłam Ks. Prymasa do łazienki prosił, by chwilę zatrzymać się przy oknie, przez które dostrzegł wielką gwiazdę i przypatrywał "się mówiąc: Co za piękna gwiazda, jaka duża", patrzył z zachwytem na pogodne niebo, rozgwieżdżone, a ja łykając łzy myślałam, że gwiazda Jego życia dogasając tak mocno świeci, jak to dostrzegał. Słuchając i patrząc na Ks Prymasa jakże często myślałam, że Ks. Prymas w swoich najgłębszych myślach, wypowiedziach, w swych przeżyciach jest jeszcze nieznany, że dopiero przyjdzie czas gdy Go odkryjemy, że zrozumiemy jakim był, a był wielkim Człowiekiem, Bożym Człowiekiem. I że to będzie kiedyś ludziom powiedziane, że Go poznają w całym bogactwie Jego wielkich wartości duchowych. Kiedyś znów, gdy wydał mi się smutny zapytałam: "Dlaczego Ojciec się smuci, a On na to: "nie jestem smutny, tylko myślący..." A o czym Ojciec myśli?." Układam przemówienie dla Miłosza"... i znów się zamyślił, Umysł miał do końca jasny/ wielki, nieprzyćmiony.
Gdy przywieziono z Kliniki" na Miodową wózek, stolik przyłóżkowy
i drabinki do podtrzymywania poduszek, zawsze bardzo spostrzegawczy popatrzył
na to wszystko i- z udanym oburzeniem powiedział: "Niedługo będą miał tak zagracony dom, że przejść nie będą mógł. " Rzeczywiście, Jego dom był świadectwem idealnego porządku i ubóstwa. Jego rzeczy, których używał, meble w pokojach, gdzie mieszkał, całe urządzenie, to wszystko było ubogie, biurko, regały, żadnej wygody. Mówił do mnie, zazwyczaj - siostro Józefko - a często po prostu - Józefko, ale to przypominało coś z ciepła matczynego zawołania. Pytał wiele razy: "Józefko, co się teraz dzieje w kaplicy?", a ja odpowiadałam niezmiennie: "Córki Ojca modlą się" - bo tak było rzeczywiście, płynęła nieustanna modlitwa do Boga o cud pozostawienia na ziemi Ks. Prymasa, a On odpowiadał: "Jakie one dobre, jak potrafią się wytrwale modlić.”...
Muszę tu jeszcze wspomnieć, że to święte zachowanie Ks. Prymasa emanowało na cały dom. Dopiero teraz z perspektywy czasu rozumiem, że to, iż można było przetrwać te ostatnie tygodnie w takim napięciu fizycznym i duchowym - zawdzięczamy specjalnej łasce Boga, atmosferze tego Domu Prymasowskiego. Wszyscy w nim byli bardzo dobrzy, tak uważni na drugich, tak dyskretni i opanowani, że trudno to wyrazić w słowach. Byłam zawsze zdumiona, że nikt mnie nie pytał o wyniki, diagnozy, a przecież wiedzieli jak każdej osobie tutaj zależy na życiu Ojca, jak wszyscy zespolili się przedziwnie w pochyleniu nad Jego łożem boleści. Nie zapomnę przejawów synowskiej delikatności Ks. Prałata Piaseckiego, którymi otaczał Ks. Prymasa, jak wielkie było podporządkowanie wszystkich, gdy sercu trzeba powiedzieć "cicho", a wypełniać czasem twarde zlecenia lekarskie i to wtedy, gdy się widziało, że każdy, dzień odbiera ostatnie możliwości bycia blisko... Jestem niezmiernie wdzięczna Kochanym Siostrom Elżbietankom, Paniom z Instytutu, wszystkim Domownikom - za kulturę, dobroć, poświęcenie, dzięki którym mogłam bez reszty służyć do ostatnich chwil Wielkiemu Prymasowi, a dla mnie tez Ojcu niezwykle drogiemu.
A te ostatnie chwile zbliżały się nieubłaganie choć walczono wszelką wiedzą i aparaturą medyczną i wszelką modlitwy potęgą, która dobywała się z serc. Kiedyś, gdy
podawałam Ks. Prymasowi wodę z Lourdes do picia szepnął na pół poważnie, na pół rozbrajająco po dziecięcemu: "Coś ta Matka Boska nie łaskawa dla mnie, tyle tej wody
wypiłem…"
Tydzień przed śmiercią podjęli dyżury całodobowe lekarze z Kliniki. O północy z 27 na 28 maja została odprawiona Mszy św., w kaplicy, w intencji Ks. Prymasa, po Mszy św. podeszła do łóżka p. Maria Okońska. Ks. Prymas był świadomy naszej przy Nim obecności, gdy Go zapewniła, że modlą się wszyscy - spojrzał przytomnie - to było ostatnie spojrzenie. Potem zamknął powieki prosił cicho pić. Bałam się podać płyn, bo już źle połykał, więc tylko zwilżyłam usta. Miałam dyżurować do godz. 3.00, zmieniła mnie dr Wójtowicz, ale już o 3.30 wezwała mnie.
Nastąpił krwotok, należało działać bezzwłocznie. Założono sondę, podłączyłam kroplówkę dożylną i zauważyłam bardzo zaostrzone rysy twarzy. Poszłam do kaplicy po gromnicę, przyszli wszyscy domownicy, zaczęłam głośną modlitwę, Bóg dał mi łaskę, że mimo ściśniętego bólem serca - pozostał mi głos mocny, odmówiłam wolno bardzo akt wiary, nadziei i miłości i Pod Twoją obronę… Potem już modlitwy liturgiczne przy konających odmawiał Ks. Prałat Piasecki. To była śmierć, ale bez oznak konania, nie można było dos- trzeć ostatniego tchnienia, Ks. Prymas zgasł, po prostu dopaliło się to piękne życie. Tyle lat jestem pielęgniarką, tylu chorym towarzyszyłam w ich ostatniej chwili życia, ale tu był niespotykany pokój i majestat śmierci,- a może to było samo życie, które stało się Spełnieniem. Poza oknami wschodził świt dnia Wniebowstąpienia Pańskiego.